Wypadli z knajpy o 4.oo nad ranem, ich śmiech odbijał się echem w opustoszałym centrum miasta, biegli , raczej wokół własnej osi, trzymajac się za rece...wymieniając zachłanne pocałunki, rozpinając guziki ubrania, jeden mur, drugi...uginały się pod nimi nogi.. bieg, dalej,byle szybciej... środek skrzyżowania , żywego ducha.... jeszcze tylko 20 metrów....Brama, ciemność korytarza, schody...przystanek dla niecierpliwych dłoni, kolejne guziki broniące dostępu do ciała poddały się bez walki...Przyspieszony oddech....
każdy krok jak kilometr, nie...zostańmy już tu...jeszcze tylko jedno piętro....bieg po schodach, drzwi miękko ustapiły pod naciskiem pleców...olbrzymi przedpokój, do sypialni całe kilometry znaczone śladami zrywanych pospiesznie ubrań....
...kilkanaście świec w bordowej kuchni z pianinem....